Tenen na Malcie
Przeprowadziłam się na Maltę. Już miesiąc temu! Sama nie wiem, jak to możliwe, że tak szybko ten czas zleciał. Dużo się dzieje, więc pewnie dlatego. Wraz z moim wyjazdem dotychczasowa formuła U Tenen, w której niejako recenzuję przepisy z książek kucharskich i podpowiadam, gdzie znaleźć poszczególne produkty, straciła sens. Teraz za to mogę Wam regularnie wysyłać dawkę słońca i opowiadać o jedzeniu tu z kraju o wielkości 1/3 Warszawy.
Słowem wstępu - zamieszkałam w Sliemie, mieście nielubianym przez Maltańczyków, o którym mówią, że jest duże* i głośne. Mi tu jednak dobrze. Lubię to, że mam trzy minuty pieszo nad morze, siedem do biura, pięć do piekarni. Że wszędzie chodzę pieszo, a w parę chwil mogę przepłynąć promem do Valletty - ślicznej stolicy, która jest cała pod patronatem UNESCO. Lubię też to, że jest tu dużo knajpek, do których można iść w ciemno, bo trzeba się naprawdę postarać, żeby trafić na niesmaczne jedzenie. Zwykle sprowadza się to do znalezienia czegoś lepszego niż dobre, a kiedy nie chce się szukać, na dobre przecież nie można narzekać.
Mam wrażenie, że Maltańczycy po prostu lubią jeść, a połączenie ich lokalnych specjałów z bliskością Sycylii to świetna kombinacja. Znajdziecie tu też wpływy brytyjskie, hiszpańskie, francuskie i śródziemnomorskie, ale pomału i o wszystkim po kolei. Posty z cyklu Tenen na Malcie zacznę od rzeczy, o której się dowiedziałam praktycznie odrazu, jeszcze sprawdzając, czy mogę tu przyjechać na dłużej - dobrego, maltańskiego chleba.
*15tys mieszkańców, najbardziej zaludnione miasto na wyspie