Południowe Włochy - cz. 1: Pepe in Grani w Caiazzo

Południowe Włochy - cz. 1: Pepe in Grani w Caiazzo

Przyleciałam do Neapolu na długi weekend. Zanim jednak dotarłam do niego na dobre, chciałam dostać się do Caiazzo [czyt. kajaco]. Z lotniska pojechałam więc na dworzec, gdzie w informacji zapytałam o pociąg, w który miałam wsiąść. Nie będąc za bardzo pewną, jak wymówić nazwę miejscowości, pokazałam adres na telefonie, na co pomagająca mi pani wykrzyczała: “Jedziesz do Pepe in Grani!? Ooooch zazdroszczę!”

Dzisiaj wiem czego, ale po kolei. Pociąg z Neapolu jechał około godziny piętnaście. Im dalej od miasta, tym więcej było zieleni. Okazało się, że samo Caiazzo, malutka miejscowość do obejścia w parę chwil, jest pięknie położone. Uczta zaczyna się więc od widoków, które podziwiać też można z samej restauracji. Jej założyciel Franco Pepe świadomie trzyma się z dala od dużych ośrodków miejskich takich jak Neapol, Rzym czy Mediolan i moim zdaniem to dodatkowy atut tych odwiedzin.

Jego Pepe in Grani wydaje się być restauracją, ale jak dla mnie to przede wszystkim miejsce, w którym jest się prawdziwie ugoszczonym. Spotkacie tu ciepłych i troszczących się o Was ludzi, w tym być może samego właściciela, o którego historii możecie obejrzeć odcinek Chef’s Table Pizza. W XVIII wiecznym pięknie odrestaurowanym budynku poza restauracją znajdują się też dwa pokoje, gdzie można się zatrzymać. Pociągi z Caiazzo do Neapolu nie jeżdżą zbyt często ani wieczorami, więc jeśli nie przemieszczacie się samochodem, a wybieracie się na kolację, czeka Was noc w miasteczku. I chociaż dzisiaj dzięki Pepe in Grani jest tam coraz więcej B&B, ja skorzystałam z okazji i zostałam u nich, co było świetną decyzją - pokój jest ogromny, bardzo wygodny i czysty, a widoki z budynku niesamowite. Gorąco polecam Wam takie pełne doświadczenie.

Na miejsce dotarłam może godzinę przed otwarciem drzwi restauracji, kiedy obsługa krzątała się już pospiesznie, przygotowując wieczorny serwis. Przywitał mnie sam Chef, jeszcze bez swojego lśniąco białego fartucha, chociaż i tak odrazu wiedziałam, kim jest. Nieco mnie to onieśmieliło, ale jego ciepło i radość z przyjmowania gości sprawiają, że nie da się być skrępowaną zbyt długo. Czułam się zaopiekowana też w trakcie samego posiłku, kiedy Franco i cała obsługa w nienachalny sposób upewniali się, że wszystko jest w porządku, a mimo bariery językowej (ja nie mówię po włosku, a większość osób tam po angielsku) z dobrymi chęciami i otwartością obu stron, udawało nam się bez problemu porozumieć.

Co właściwie jadłam? Do Pepe in Grani przyjechałam na ich menu degustacyjne składające się od początku do końca z… pizzy.

W menu poza daniami z à la carte, znajdziecie trzy opcje degustacyjne różniące się wielkością. Poprosiłam o tę średnią, ale kelner zasugerował, żebym wzięła najmniejszą, a jeśli będę w stanie zjeść kolejne danie przed deserem, chętnie mi przyniosą dodatkowe calzone. Pomyślałam, że nie zna moich możliwości, ale wiedział, co mówi! Okazało się, że kiedy przychodzi się samemu, dostaje się taką porcję, jaka normalnie przypada na parę - mniejsze niż tradycyjne pizze podzielone są na pół i w ramach każdej połówki mają dwa kawałki jednego rodzaju. Jeśli więc odwiedzicie Pepe in Grani nie w pojedynkę, na pewno będziecie mieć okazję spróbować jeszcze więcej smaków.

Ucztę zaczęłam od smażonych pizz, z których słynie region. Kiedyś nie każdy lokal miał piec, ale każdego było stać na usmażenie placka na oliwie - stąd ich tradycja. Kiedy Franco otwierał swój lokal, nie chciano jej jeść, bo twierdzono, że jest niezdrowa. On jednak uznał, że to wyzwanie, a odpowiednio przyrządzona nie musi szkodzić. Jego wersja jest lekka i chrupka, ale nie wchłania tak dużo tłuszczu. Na moim talerzu pojawiły się dwa rodzaje: śródziemnomorska z wybitną pastą z tuńczyka i Ciro - stożek z serowym nadzieniem, pesto z rukoli i sproszkowanymi oliwkami z Caiazzo. To świetny przykład jednej z wartości, którą kieruje się Franco - jedzenie ma być zdrowe, a żeby to uzyskać dziś w jego zespole zatrudniony jest nawet biolog specjalizujący się w dietetyce.

Potem podano mi dwie główne pizze z pieca, spróbowałam więc ich cztery rodzaje*. Margherita Sbagliata - “Pomylona Margherita” to ich popisowe danie, interpretacja najbardziej popularnej pizzy świata. Tu jednak do pieca trafia tylko ciasto z mozarellą i oliwą. Chefowi zależało, żeby nie tracić smaku pomidorów i nie pomijać listków bazylii, które zwykle są ściągane z dania, dlatego wykorzystał zredukowany przecier i sos bazyliowy. Pizzę nazwał pomyloną, biorąc “winę” tego błędu w tradycyjnej recepturze na siebie. W menu degustacyjnym Margheritę połączył z La Scarpetta - pizzową wersją swojego wspomnienia o makaronowym daniu z surowych pomidorów, sera i bazylii, więc podobnych składników. Na drugim placku dostałam Sciantoza - sezonowy wyrób z różnymi odmianami pomidorów, papryczkami, buffalą i śródziemnomorskimi przyprawami oraz “Odwróconą Marinarę” zrobioną nowymi technikami z suszonymi oliwkami, smażoną bazylią, odsuszonymi kaparami i czosnkową oliwą.

Gdyby tego było mało, pizzowe były też desery. Straccetti Miele e Rosmarino - “Kurczak w miodzie i rozmarynie” to smażone paski ciasta z cukrem, cynamonem, miodem, ricottą o smaku waniliowym, rozmarynem i pomarańczą. Im towarzyszyła La Crisommola del Vesuvio - słodka, smażona i pieczona pizza z delikatnymi w smaku morelami hodowanymi na wulkanicznej glebie u stóp Wezuwiusza, ricottą, orzechami i miętą.

Pan kelner miał rację - to było więcej niż powinnam zjeść, ale niczego nie żałuję! No może tego, że swoją wycieczkę po Campanii od nich zaczęłam. Potem każde inne jedzenie chociaż niesamowite, nie dobijało do tej wysoko postawionej poprzeczki. Idealne, lekkie, ale nie zbyt cienkie ręcznie wyrabiane ciasto*, lokalne składniki najlepszej jakości, świetna, nienadęta, ciepła atmosfera. Czego chcieć więcej? To naprawdę najlepsza pizza, jaką jadłam w życiu. Czy ledwo oddychałam po i musiałam odczekać zanim wczłapałam się dwa piętra do góry? Tak. Czy było warto? Tak. Czy wrócę? Już myślę, jak to zrobić, żeby jak najszybciej. Jedyne zmartwienie to, że już żadna inna pizza nie będzie mnie tak cieszyć.

*Mówi się, że Franco Pepe jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym mistrzem pizzy, który przygotowuje ciasto ręcznie.

💲Za “małe” menu degustacyjne, dużą wodę gazowaną i dwa kieliszki wina zapłaciłam €53.50. Jeśli chcecie zostawić napiwek, miejcie ze sobą gotówkę.

🏩 Nocleg w Pepe in Grani kosztuje tyle samo, ile pokoje o podobnym standardzie w tej lokalizacji. Jeśli wybieracie się sami, zapłacicie €80, jeśli w dwie osoby - €100. W ramach noclegu dostaniecie bon na śniadanie do wyboru w jednym z trzech oferowanych pobliskich miejsc - ja wybrałam się do kafeterii Antica na poranne cappuccino i lokalne ciastko… Polacca.

🚂 Do Caizzo możecie łatwo dostać się pociągiem ze stacji Garibaldi w Neapolu, gdzie jedzie z kolei autobus z lotniska. Bilet na pociąg kosztuje około €5 w jedną stronę.

🎥 Netflix: Chef’s Table Pizza, S01 E04: Franco Pepe.

***

Post ten ukazał się w ramach serii o Południowych Włoszech. Na ten moment jest ostatnim z cyklu, w ramach którego możecie też przeczytać o:

A jeśli mało Wam Włoch, zachęcam też do cyklu o ich północy, gdzie znajdziecie informacje o: