Korea Płd. - cz. 4: pobyt w świątyni i warsztaty kulinarne z mniszką Jeong Kwan

Korea Płd. - cz. 4: pobyt w świątyni i warsztaty kulinarne z mniszką Jeong Kwan

Trochę wstyd się przyznać, ale tak naprawdę do Korei przylecieliśmy przypadkiem. W pewnym momencie okazało się, że najtaniej dotrzeć nam do Japonii przez… Seul. Korea nigdy nie była bardzo wysoko na mojej liście wymarzonych destynacji, ale pierwsza myśl, jaką miałam, kiedy okazało się, że jest to najsensowniejszą dla nas opcją, było: może uda się odwiedzić Mniszkę. Wszystkie osoby, które oglądały pierwsze sezony Chef’s Table, pamiętają właśnie ją. Jeong Kwan wyróżnia się spośród innych kucharzy nie tylko tym, że jest buddyjską mniszką, ale też niesamowitą energią, skromnością i podejściem do życia. Wiedziałam, że odwiedzenie jej nie będzie proste, co by tu dużo mówić - drugą myślą było: to się pewnie nie uda. Ale mimo trudności i wielu miesięcy od kupienia biletów lotniczych do dowiedzenia się, czy i kiedy warsztaty się odbędą, nie zrezygnowałam.

Pierwszym kłopotem, z którym trzeba było sobie jakoś poradzić, była strona internetowa Baegyangsa - świątyni, w której mieszka Jeong Kwan. Kiedy pierwszy raz na nią weszłam, była delikatnie mówiąc koszmarna. Brakowało informacji, nawigowanie było trudne. Dla obcokrajowców był podany kontakt na What’s Appie, gdzie nikt nie odpowiadał na wiadomości. Parę tygodni przed naszym przyjazdem, została jednak zmieniona na dużo lepszą i to ostatecznie wiele ułatwiło. Wciąż trudnością było jednak to, że terminy pobytów, na które można się zapisać, podawane są miesiąc przed (co jest akurat konkretnie opisane na stronie, więc przynajmniej wiadomo, kiedy się ich spodziewać), a same warsztaty odbywają się zwykle raz, czasem dwa w miesiącu, czasem w ogóle. Mając świadomość, że szanse trafienia na nie w ciągu tygodnia, kiedy jesteśmy akurat w Korei, są marne, mimo wszystko nerwowo odświeżaliśmy stronę. Nieco ponad miesiąc przed naszym przylotem, więc na kilka dni przed oficjalnym terminem ogłoszenia, pojawiły się daty i… W ciągu kilku minut bez chwili zawahania opłaciłam nasz pobyt w świątyni. A potem zaczęło się zamieszanie, bo musieliśmy poprzekładać sporo rzeczy dookoła, przebookować 1/3 wyjazdu, upewnić się, że wszystko się zepnie, ale… UDAŁO SIĘ.

Kiedy opadły duże emocje, a my z Liamem odetchnęliśmy, dotało do nas, co zrobiliśmy. Zabierałam go - miłośnika mięsnych potraw, żywiołowego, ruchliwego i głośnego Maltańczyka, funkcjonującego najchętniej w późnych wieczornych godzinach, który ze względu na swój stan zdrowia miewa trudności z chodzeniem do miejsca, gdzie będzie miał być w ciszy, medytować, jeść wegańsko, chodzić po górach, a do tego wszystkiego spać o 21:00. Co mogło pójść nie tak… Nie mogłam przestać się śmiać.

Do świątyni dotarliśmy wynajętym samochodem, bo tak było zdecydowanie najłatwiej. Dojechanie tam komunikacją publiczną jest czasochłonną i skomplikowaną operacją chyba niezależnie od tego, skąd z Korei próbujecie dotrzeć. Ale da się! Już w drodze do Baegyangsa, chociaż trochę poddenerwowani tym, jak będzie, byliśmy zachwyceni. Im bliżej, tym bielej - zapowiadało się, że będziemy mieć widok na zaśnieżone góry. Kiedy podeszliśmy do recepcji, przywitała nas biegnąca w naszą stronę mniszka. Dziś wiem, że to Khema - nasza przewodniczka i tłumaczka.

Khema przywitała nas w świątyni, poczęstowała herbatą, odpowiedziała na pierwsze pytania i powiedziała, co i jak - gdzie możemy odebrać pościel i ubrania, które mamy na siebie założyć, gdzie są nasze pokoje (osobne, bo śpi się w kilkuosobowych pokojach podzielonych na żeńskie i męskie) i kiedy mamy być gotowi na pierwszą zbiórkę. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że mieliśmy dłuższą chwilę, żeby na spokojnie oswoić się z sytuacją, pościelić i przebrać. O czasie zbiórki zebraliśmy się w dwie kilkunastoosobowe grupki - tę mówiącą po koreańsku i tę mówiącą po angielsku - i poszliśmy obejrzeć filmik wprowadzający nas w zasady funkcjonowania świątyni, skąd dowiedzieliśmy się, jak kłaniając się wyrażać szacunek wobec spotykanych mnichów i jak ogólnie się zachowywać (być w miarę cicho, nie pić, nie palić, przestrzegać ciszy nocnej, zdejmować buty przed wejściem do budynków, w parach unikać trzymania się za ręce, itd.) Potem Khema oprowadziła nas po paru świątynnych budynkach, pokazując, jak kłaniać się przed Buddą, gdzie można przyjść na poranną modlitwę następnego dnia, opowiadając o życiu świątynnym i buddyzmie. Trochę żałuję, że nie miałam śmiałości zadania jej więcej pytań, bo dzisiaj wiem, że ta jej otwartość na nas i chęć rozmowy bardzo mnie poruszyła. Potem wdrapaliśmy się na górkę i po niezbyt długim spacerze ostatecznie trafiliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy spotkać Jeong Kwan.

Jeong Kwan choć przez świat traktowana jako jedna z najlepszych szefowych kuchni, mówi o sobie, że jest mniszką. Gotowania i koreańskiego wegańskiego jedzenia świątynnego używa do opowiadania o wartościach buddyzmu i jego filozofii. Nie ma żadnego formalnego wykształcenia kulinarnego, gotuje według pór roku wykorzystując rośliny, warzywa i owoce z przyświątynnego ogrodu, o który dba. Od siedemnastego roku życia mieszka w Baegyangsa, która mimo wielu znaczących dla niej podróży, jest jej ukochanym miejscem na świecie. Kiedy ją odwiedzieliśmy, z uśmiechem powtórzyła to dla pewności… trzy razy rozbawiając tym samym Khemę tłumaczącą jej słowa z koreańskiego. Kiedy zobaczyłam Kwan, w mojej głowie bardzo szybko zakiełkowała myśl, że to starsza pani z bardzo dziewczęcą energią. Jest niewielka, energiczna, ma przenikliwy wzrok, błysk w oku i dużo się uśmiecha.

Trochę Wam ściemniałam do tej pory mówiąc, że spotkanie z Jeon Kwan to “warsztaty kulinarne”. Co prawda tak myślałam dopóki się nie wydarzyło. Tak naprawdę okazało się, że uczestniczę w spotkaniu z osobą, która gotowaniem opowiada o swojej filozofii życia i wartościach. Dla mniszki i medytacja, i przygotowywanie jedzenia to szukanie odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę jesteś. W tym sensie gotowanie przypomina jej praktykę medytacji. Kwan wierzy, że w poprzednim życiu musiała mieć coś wspólnego z kuchnią, bo z jakiegoś powodu nawet jeszcze nie potrafiąc gotować, kiedy pierwszy raz zobaczyła składniki, odrazu wiedziała, co robić. Nie polega na przepisach. Karmiąc innych dzieli się swoją energią. Kiedy widzi odwiedzających ją ludzi, odrazu wie, co lubią jeść. Są jakby wewnątrz niej.

Gotowanie i opowieści przeplatały się. Na blacie kuchennym pojawiały się dziesiątki roślinnych składników z pobliskich gór i lokalnych terenów. Wśród nich grzyby, szpinak, sałaty, liście, wodorosty, kiełki, małe słodkie ziemniaczki, sezam, nashi zwana u nas chińską gruszką, często wieloletnie domowe przetwory takie jak pięcioletni syrop z ryżu, suszone pomidorki koktajlowe, syrop ze śliwek czy dzikich malin, olej z pachnotki. Sól jako w zasadzie jedyna przyprawa, bo jak mówi mniszka - niczego więcej warzywom nie trzeba. W pewnym momencie zapadła cisza i jedyne, co było słychać to gotujące się grzyby, przełykanie śliny i burczenie w brzuchach. W mojej pamięci zapadło wspomnienie atmosfery dużego skupienia i Jeon Kwan mieszająca wszystko dłońmi.

Dużym tematem poruszanym przez mniszkę był kryzys klimatyczny. Jej zdaniem powinniśmy zwrócić się w stronę natury, żyć razem z nią szanując wszystkie żywe istoty. To powód, żeby przejść na dietę wegańską. Ostatecznym celem jest życie w harmonii, współistnienie. Powinniśmy nauczyć się, jak zależeć od natury, ale żeby to zrobić musimy zmienić siebie samych najpierw.

Zanim przeszliśmy do jedzenia, podziękowaliśmy za nie buddyjską modlitwą. Potem zapadła cisza i skupienie, każdy nakładał sobie kolejne elementy z małych talerzyków tak, żeby spróbować wszystkiego. Feria smaków i tekstur. Jedzenie, które karmi ciało i duszę. Muszę przyznać, że było to bardzo wzruszające.

Następnego dnia chętni wstali po 4:00 rano, żeby w prawdziwie zimowej aurze ruszyć na poranne modlitwy do świątyni. Dla mnie to była niepowtarzalna okazja uczestniczenia w buddyjskich rytuałach, więc zerwałam się rano po drodze zatrzymując się tylko na moment zafascynowana mnichem grającym na instrumencie, którego nie potrafię nazwać. Nie wiedziałam do końca czego się spodziewać. Dzień wcześniej nauczyłam się kłaniania przed Buddą i zakładałam, że to to, co muszę pamiętać. Okazało się, że te trzydzieści minut, dźwięki mantry, zapach kadzideł i nieskończona liczba ukłonów w towarzystwie osób z grupy i mnichów było dla mnie w zasadzie doświadczeniem nie do opisania. Bardzo mnie poruszyło. Do tego stopnia, że pomyślałam, że może kiedyś uda mi się spędzić parę tygodni w takim miejscu.

Po modlitwach mieliśmy czas na drzemkę, po której stawiliśmy się na śniadaniu. Ku mojemu rozczarowaniu, bez mnichów. Na moim talerzu pojawiło się tofu, ryż, glony, kimchi, kiełki i makaron z grzybami, a do tego słodka przekąska z jabłek i orzechów.

Przed wyjazdem Khema zaparzyła nam herbatę. Mieliśmy czas na ostatnie wspólne rozmowy. Zaprosiła nas też do medytacji. To od niej wiem, że koreańscy mnisi dzielą się na tych, którzy wybierają ścieżkę naukową lub tę o medytacji poświęcając wtedy na nią aż kilka miesięcy w roku. Khema wspominała nam też, jak wiele medytacja daje jej osobiście. Z tym większą radością dołączyliśmy do jej zaproszenia i chociaż dla osoby z innego świata takie trzydzieści minut skupionych na oddechu lub obiekcie (na przykład tym proponowanym przez Kwan - “kim jestem?”) to niezłe wyzwanie, daje to jakiś rodzaj wewnętrznego spokoju.

***

Spotkanie Jeong Kwan było na mojej liście marzeń. Jadąc do świątyni w górskim lesie mimo dużych emocji nie wiedziałam, czego się spodziewać. Wszystko, co tam dostałam, okazało się czymś więcej niż cokolwiek, co sobie wyobrażałam. Myślałam, że jadę po kulinarne doświadczenia, lekcje gotowania, a dostałam lekcję filozofii i życia, której ważną częścią jest jedzenie. Do tego mnóstwo dobrej energii i spokoju, tak często trudne dla mnie do złapania w codziennym miejskim chaosie i pędzie. Jestem ogromnie wdzięczna za to doświadczenie zdając sobie sprawę, jak mało prawdopodobne było to, że mi się przydarzy. Dzisiaj wiedząc, że to coś więcej, chciałabym Wam powiedzieć, że jeśli będziecie w Korei i z jakiegoś powodu nie uda Wam się spotkać Jeong Kwan, nie rezygnujcie zupełnie z pobytu w świątyni. Dajcie sobie chociaż weekend na takie doświadczenie*, a na pewno nie pożałujecie.

*Na stronie, którą podaję poniżej macie listę różnych świątyń oferujących u nich pobyt, nie musicie koniecznie jechać tam, gdzie mieszka Jeong Kwan, jeśli Wam to nie po drodze.

Zdjęcia okładkowe i ostatnie - mój portret z Jeong Kwan - są zrobione przez mojego partnera w życiu i podróży, Liama Doublet.

🎥 Chef’s Table: Jeong Kwan, S03E01, Netflix

📚 Kulinarna biografia Jeongkwan Snim: Eine kulinarische Biografie (po niemiecku) dostępna jest na przykład na polskim Amazonie. Wyd. Echtzeit Verlag, kwiecień 2024.

👩🏻‍💻 Na tej stronie znajdziecie wszystkie informacje dotyczące programu, pobytu w świątyni, dojazdu do niej oraz możliwość zarezerwowania pobytu.

💲Pobyt w świątyni trwa niecałą dobę i kosztuje 160,000KRW od osoby. Cena zawiera nocleg i jedzenie.

***

Post ten ukazał się w ramach serii o Korei Południowej, w ramach którego możecie też przeczytać o: